Miałam dziwny sen...

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

...Sen o Afryce. Ale - uwaga. Nie dajcie się zwieść lekko kiczowatemu tytułowi. W oryginale film nazywa się „Schlafkrankheit”; w wersji angielskiej to „Sleeping Sickness”, a więc coś jakby „Senna choroba”, "Choroba snu". To nawiązanie do śpiączki afrykańskiej, którą u swoich kameruńskich pacjentów zwalcza (skutecznie) doktor Velten, główny bohater obrazu nagrodzonego w tegorocznym Berlinale za reżyserię.
„Sen o Afryce” nie jest romantyczno-pocztówkowym hołdem dla czarnego lądu. To nie „Pożegnanie z Afryką”, ani nawet nie „Nigdzie w Afryce” (film bardzo dobry, jednak nieco melodramatyczny). Nie zobaczycie tu chyba ani jednego szerokiego planu; ujęcia z lotu ptaka pokazującego piękną sawannę o zachodzie słońca; nie ma stad dzikich zwierząt. Nawet kolory są dziwnie stonowane, niezbyt „afrykańskie”. Wiele scen rozgrywa się w ciemności, czasem niemal całkowitej. To znamienne, bo film skupia się na ciemnej stronie „afrykańskiego snu”, co reżyser sygnalizuje już w pierwszych, trzymających w napięciu scenach, w których kameruńscy policjanci starają się wymóc na europejskiej rodzinie łapówkę.

Nie oczekujcie jednak thrillera ani dramatu społecznego. Wojen, głodu, dramatycznej walki z biedą, chorobami, zacofaniem, wyzyskiem człowieka – tego, co znacie z drugiego nurtu filmów o Afryce, takich jak „Krwawy diament”, „Hotel Rwanda” czy nawet „Wierny ogrodnik”. „Sen o Afryce” pokazuje niektóre z tych problemów, ale na mniejszą skalę; tak jakby reżyser mówił: spójrzcie, to nie jest niewyobrażalne, z tym można żyć. Nawet jeśli wyznaje się tak zwane zasady, to tutaj na korupcję i wszechobecny bałagan można (trzeba?) przymknąć oko. Białego współpracownika, który patrzy na Kameruńczyków z góry, można nie lubić, a jednocześnie robić z nim interesy. Czarnych służących z kolei – można traktować po ludzku, ale od czasu do czasu robić im awantury, bo są zbyt leniwi. Tak żyje Ebbo Velten, wspomniany już niemiecki lekarz, który po kilkunastu latach spędzonych w Afryce (mówią o nim, że stał się bardziej afrykański niż miejscowi) ma właśnie wrócić do Europy. To decyzja podjęta dla dobra rodziny: jego ukochana żona, tak jak on przyzwyczajona do życia w Kamerunie i kochająca to miejsce, postanawia, że potrzebuje tego ich nastoletnia córka. Wizja zamieszkania w małym niemieckim miasteczku wydaje się Veltenom surrealistyczna, ale formalności już załatwione, rzeczy spakowane, lada dzień Ebbo i Vera wrócą do Niemiec.

Tyle że powrót nie będzie łatwy. I relacje rodzinne, z pozoru tak dobre, zostaną skonfrontowane z Afryką, która fascynuje jak żywe stworzenie, czy wręcz - jak osoba. Piękna, niby dobrze poznana, zaprzyjaźniona, ale nieprzewidywalna, niebezpieczna.
Taką Afrykę zobaczy drugi bohater filmu, Alex Nzila, również lekarz, Francuz o kongijskich korzeniach. Zmęczony pracą w paryskim szpitalu, gdzie pacjenci ani koledzy nie traktują go do końca jak rodaka, pierwszy raz przyjeżdża na kontynent swoich przodków. Jednak Afryka od początku będzie dla niego zaskoczeniem i wyzwaniem, pewnie też rozczarowaniem. Alex nie potrafi zrozumieć tutejszych zasad (czy też: ich braku), podejścia Kameruńczyków do pracy, do zobowiązań; ma też problemy z komunikacją - mimo wspólnego języka, jakim jest francuski. Z dnia na dzień czuje się coraz bardziej wyobcowany i zagubiony. Zdaje się, że zaczyna rozumieć, że Afryki nie rozgryzie ani nie „pokona” w krótkim czasie; a może w ogóle jest to zadanie ponad czyjekolwiek siły.

Autor filmu, który sam wychował się w Afryce (jego rodzice byli lekarzami), podkreśla, że „Sen…” jest raczej filmem o Europie: opowiada przecież o Europejczykach i o tym, jak oni postrzegają – i przemieniają – kraje afrykańskie. Ja powiedziałabym coś innego: to film o wykorzenieniu. O ludziach, którzy nie mają „swojego miejsca w świecie”. Którzy nigdzie nie są w stu procentach u siebie, nawet jeśli jakiś kraj wybrali jako swój własny, ukochany, i to z nim się identyfikują. I jeszcze: o nieznajomości samego siebie. Tak jak zaskakuje Afryka, również bohaterowie są w jakimś sensie sami dla siebie nieodkrytymi lądami. Tak naprawdę nie wiedzą, na co ich stać, dopóki nie zostaną postawieni pod murem. W zderzeniu z tym, co sami o sobie myśleli, wypadają blado. Tymczasem film, jako mieszanka obyczajowo-psychologiczno-filozoficzna wypada całkiem dobrze. Dystans, który czuje widz do oglądanych postaci i ich historii, wcale nie sprawia, że wartość „Snu o Afryce” maleje. We mnie ten film został jak posmak trochę dziwnego snu. Takiego, który człowiek stara się rano odsunąć na bok – bo gdyby go zinterpretował, może dowiedziałby się czegoś nieprzyjemnego o sobie samym.

Zwiastun: